środa, 1 lipca 2015

Warszawa po raz drugi!

PolskiBus, gubienie się, metro, smutna surykatka, nieistniejące muzeum i paniczne poszukiwanie Pizzy na Starym Mieście zakończone jedzeniem Kebaba przed stacją metra czyli Warszawa w stylu IdęGdziekolwiek.
Na ten wyjazd czekałyśmy kilka tygodni, od czasu gdy pojawiła się informacja o promocji w PolskimBusie. Kupiłyśmy bilety płacąc oszałamiającą kwotę 6 złoty za przejazd w dwie strony dla dwóch osób z opłatą rezerwacyjną. Taka oferta wymaga jakiejś reakcji- u nas był to śmiech i otwarcie butelki "Tymbarku". Napis pod kapslem wzywał do zwiedzania świata. Ok, skoro Tymbark tak mówi... Kto będzie się kłócił z napisem pod kapslem?
W poniedziałkowe popołudnie (przedwieczorze?) wybrałyśmy się więc do Katowic skąd startowałyśmy. Autokar odjeżdżał dopiero koło północy więc czas oczekiwania spędziłyśmy w herbaciarni popijając gorącą czekoladę z bitą śmietaną.
Wcale nie chcemy was kusić, ale nie ma nic lepszego niż gorąca czekolada. No może poza dwiema gorącymi czekoladami
Do Warszawy dotarłyśmy jeszcze przed otwarciem metra. Czas oczekiwania skróciła nam nauka obsługi biletomatu. Musiałyśmy ogarnąć na ile stref jest nam potrzebny bilet. Całe szczęście wybrałyśmy całodniowy bilet, ponieważ najeździłyśmy się sporo.
Jak to się obsługuje?!
 Założyłyśmy sobie, że ze stacji Ratusz wesoło potruchtamy w stronę Starego Miasta. Jasne. Zgubiłyśmy się dokumentnie i musiałyśmy wracać autobusem. Potem już kilka razy przesiadka w metrze (przy dwóch liniach to osiągnięcie, ile razy udałoby nam się tego dokonać w takim Nowym Jorku?) i udało się dotrzeć w miejsce które mniej więcej kojarzyłyśmy! Plusem gubienia się jest znajdowanie ciekawych miejsc. Nam udało się trafić do Muzeum Więzienia Pawiak. Było co prawda zamknięte (ach, te wtorki!), ale dziedziniec też był bardzo ciekawy.
Ocalałe fragmenty bramy
Stare Miasto i Plac Zamkowy około 6 rano są zupełnie puste co dodaje im uroku. Jest to bardzo trudne dla osoby, która na pytanie Warszawa czy Kraków zawsze odpowiadała Kraków. Coś jednak jest w tych kolorowych, choć nie krzykliwych kamieniczkach i pustych wąskich uliczkach, co sprawia, że reklamy i tłumy w Krakowie stają się bardziej uciążliwe.
Plac Zamkowy

Warszawska Syrenka a w tle kamienice. Też warszawskie.

Taki pusty rynek- nikogo tylko gołębie.
 Stare Miasto w Warszawie wydaje mi się nieco mniej napuszone niż w innych miastach. Kamienice owszem, kolorowe i zdobione, ale skromniej i jakby biedniej. Zresztą rynek w Warszawie nie jest centrum miasta już od bardzo dawna dzięki czemu zdaje się być nieśpiesznym zakątkiem. A jeszcze nie widziałyśmy najlepszej jego części!
Niezwykle klimatyczne uliczki
Postanowiłyśmy zobaczyć Pragę. Tosia gaz pieprzowy miała w torebce jeszcze od czasów mieszkania w Sośnicy (nigdy nie użyty!) więc w miarę spokojnie zapuściłyśmy się w owiane złą sławą tereny. Bo jest co zobaczyć- dwa przedwojenne cmentarze (których nie znalazłyśmy), Muzeum Warszawskiej Pragi (które było akurat zamknięte) i zabudowa, której nie zniszczono w czasie II Wojny Światowej. Znalazłyśmy za to cerkiew- co nie było większym problemem, widać ją niemalże zaraz po wyjściu z metra. 
Drzwi do cerkwi
 Cerkiew pochodzi w II połowy XIX wieku. Niestety zdjęć ze środka nie mam- nie chciałyśmy przeszkadzać, ponieważ wyraźnie coś się w środku działo.
Muzeum w którym byłyśmy zbyt wcześnie
 Muzeum Warszawskiej Pragi okazało się być zamknięte. A my tak starannie gubiłyśmy się, żeby do niego trafić :(. Podobnie było z cmentarzami, z tym, że do nich w ogóle nie dotarłyśmy. Za to w ciągu dwóch godzin zaliczyłyśmy metro, tramwaj i autobus. Poza tym odwiedziłyśmy dwa "szmatlandy" i stwierdziłyśmy, że są gorsze niż wszystkie inne w jakich byłyśmy. Jedyne co wzbudzało zainteresowanie to Smutna Surykatka. Ogromny pluszak, który miał tak żałosną minę, że każdy chciałby go przytulić i pocieszyć.
W końcu zrezygnowane wróciłyśmy na trochę bardziej znaną nam część Warszawy. Znalazłyśmy tam ulicę Kubusia Puchatka. Słodziutkie prawda?
A tam generałowie i inni literaci! Kubuś Puchatek najlepszym patronem ulicy!
Tym razem gubiłyśmy się bardziej celowo. Planowałyśmy zwiedzić Zamek Królewski, ale ceny i tłumy wycieczek pełnych dzieci nas zniechęciły. Któregoś dnia przyjedziemy w Niedzielę kiedy jest taniej! Za to chwilę poopalałyśmy się na słońcu, które wreszcie postanowiło do nas wyjrzeć zza chmur.
Dziedziniec Zamku Królewskiego. Udało się nie uchwycić wycieczki!

Opalanie się z takim widokiem jest lepsze niż na plaży!
 Kiedy oglądałyśmy uliczki Starego Miasta nad ranem rzucił się na nas dość niepozorny napis "muzeum fukierowskie". Co to za muzeum? Postanowiłyśmy, że wejdziemy tam koło południa, kiedy możliwe, że będzie otwarte. I... dalej nie wiemy co to za muzeum. Nie znalazłyśmy nawet wejścia, ani tabliczki "Hahaha! Dałyście się nabrać!". Szkoda, bo kolejne warszawskie muzeum nam odpadło. Wtedy zrodziła się myśl- wjedziemy na taras widokowy na Pałacu Kultury! Nowy cel dodał nam sił, ale doszłyśmy do wniosku, że nie che nam się przechodzić ponownie tymi samymi uliczkami w stronę metra i pójdziemy inną drogą. Tak, już pewnie przeczuwacie, że się zgubiłyśmy? Ale i tym razem było warto. Gdyby nie to nie znalazłybyśmy takich widoków jak te w malutkiej uliczce...
Klimat taki jakiś bardziej południowy się zrobił

Kolory zniewalające!
 Nie powiemy gdzie dokładnie jest ta uliczka. Nie, żebyśmy nie pamiętały, skądże... Dużo lepsze i elegantsze wytłumaczenie brzmi tak: każdy musi się sam zgubić, żeby znaleźć taki widoczek.
Akurat kiedy starałam się zrobić nierozmazane zdjęcie, uliczkę zajęła para młoda i ich fotograf. Tak, miejsce na sesje ślubną zdecydowanie odpowiednie.
Kiedy skończyłyśmy zachwycać się kolorami, widokami, parą młodą, muszką (czerwoną) pana młodego i punktualnością autobusów, dotarłyśmy w końcu pod Pałac Kultury i Nauki. Dotarłyśmy do wejścia w którym można kupić bilety na taras widokowy... i zderzyłyśmy się z wrzeszczącą dzieciatą wycieczką. Szybki odwrót na z góry upatrzone pozycje, odpoczynek na pomysłowych ławeczkach i zmiana planów. Muzeum Techniki czyli trochę sentymentalnej podróży.
Ok, nie wiedziałyśmy zbyt wiele o motocyklach. Bardzo rzadkie eksponaty? Wierzę, ale się nie znam. Motor to motor, nawet jeśli bardzo mi się podoba. Ale wystawa o Fiacie 125p była już niezwykle interesująca. Przecież to autka tak dobrze znane, które ostatnio zniknęły z ulic.
Ciekawe czy kiedyś mija Kaczucha też będzie eksponatem w muzeum?
 Poza transportem muzeum ma też inne działy. Hutnictwo, górnictwo, maszyny drukarskie, telekomunikacja, energia odnawialna i kilka innych. Szczególnie wesoło dla osób ze Śląska zwiedza się część poświęconą górnictwu. Nas szczególnie rozbawił przewodnik który tłumaczył grupce dzieci jak to "w dawnych czasach ludzie palili węglem w piecach". Wow! My to robiłyśmy jeszcze trzy miesiące wcześniej, czy to były tak dawne czasy?
Wnętrze huty. Niezwykle szczegółowa i realistyczna makieta
 Niezwykle sympatycznie ogląda się w muzeach przedmioty które ma się w domu. Poza piecem były to radia, żelazko na dusze czy maszyna do pisania. Ale prawdziwie wzrusza zobaczenie swojego pierwszego telefonu komórkowego, albo przypomnienie sobie jak w starych telefonach była tarcza którą się obracało.
"O! Mam podobne w domu!"

"A pamiętasz jak robiły 'brzdęk'?"
Po wyjściu z muzeum naszła nas ochota na jedzenie. Nie ma z tym żartów, jedzenie jest bardzo ważną sprawą. Zachciało nam się (a przynajmniej mi) pizzy. Więc hop, do metra i już po chwili spacerujemy Krakowskim Przedmieściem w stronę Starego Miasta i Ciepłej Pizzy. Tyle, że nie było nic co by tą pizze przypominało. Restauracje nie miały cenników, a jak miały to straszyły nas ceną. Po około półgodzinnym spacerze poddałyśmy się i pojechałyśmy w mniej turystyczną okolicę zjeść kebaba. Nie było zresztą zbyt wiele czasu na jakiś dogłębne poszukiwania, ponieważ o 20 miałyśmy powrotnego busa. Z radością słuchałyśmy jak ludzie licytują się ile kto wydał na bilety kupując je na ostatnią chwilę, a gdy tylko podjechał autokar zajęłyśmy wygodne miejsca i zaczęłyśmy odsypiać. W końcu włóczyłyśmy się po Warszawie całe piętnaście godzin.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz