czwartek, 11 czerwca 2015

Słowacki Raj

Jeszcze nigdy nie byłam tak daleko za granicą. W zasadzie nigdy nie byłam za granicą dalej niż po pistacje na przejściu granicznym. I poza tym, że trzeba płacić w euro i ta wycieczka nie wyglądała szczególnie "zagranicznie". Góry i drzewa granicami się nie przejmują, a na szlaku większość turystów stanowili Polacy. Nic dziwnego- był to akurat 4 czerwca, czyli Boże Ciało, które w Polsce jest dniem wolnym, a na Słowacji nie.
Piękne omszone skałki.

Jeśli przekroczymy granicę w Piwnicznej Zdroju do miejscowości Podlesok, z której zaczynają się najpopularniejsze trasy, mamy niecałe 80 km. Nie jest to rzut beretem, ale też nie trzeba na podróż rezerwować pół dnia. A przy wycieczce po szlakach Parku Narodowego Słowacki Raj trzeba zadbać o to, żeby czasu zmarnować jak najmniej, więc im szybciej jest się na miejscu, tym lepiej.

Trasa od granicy do parkingu w Podlesok

Pierwsze wrażenie było mocno negatywne. W czasie kiedy parkowaliśmy, podjechały dwa autokary zapełnione turystami. Po kupnie biletów (1,50 normalny 0,50 ulgowy), szliśmy dużą grupą, aż do pierwszych przejść po drewnianych pomostach. Tam ludzie się wykruszyli, i nie wątpię, że po prostu mieli lepsze tempo od nas. Ale jak pomyślimy, że to jedyna tego typu trasa w Unii Europejskiej bez zabezpieczeń dopuszczona do użytku... Żadne ciała się nie walały po drodze, więc prawie na pewno nas wyprzedzili.

Sucha Bela- szlak prowadzący potokiem

Drewniane drabinki i pomosty całkiem ładnie wyglądały i tylko ich chybotanie się zapierało dech w piersi... A może to fakt, że moja kondycja pozostawia wiele do życzenia? W każdym razie nawet jakbym chciała zawrócić nie mogłabym ponieważ szlak jest jednokierunkowy. Jednak było zbyt pięknie żeby zawracać!
Schody zaczęły się kiedy skończyły się... schody. Pierwsza drabina sprawiła, że myśl o zawracaniu była niezwykle natarczywa. Ale ja nie dam rady?! Potrzymajcie mi kubeczuś! Woda prosto z wodospadu była cudownie odświeżająca, no i nie trzeba było naruszać swoich butelkowanych zapasów. Po wypiciu dwóch kubków byłam w stanie podjąć wyzwanie jakim była długa metalowa drabina wzdłuż wodospadu. To znaczy wtedy myślałam, że jest długa...
Kubek + wodospad = ugaszenie pragnienia

Nie zastanawiałam się zbytnio nad tym czy metalowe poręcze, drabiny, schody i łańcuchy szpecą krajobraz. Po prostu ich nie zauważałam aż do momentu gdy trzeba było z nich skorzystać. Metalowe elementy przeszkadzały mi z innego powodu, byłam ich niepewna, a nie ma nic gorszego niż niepewność czegoś co jest jedynym miejscem gdzie możesz postawić stopę nad kilkumetrową przepaścią. Drewniane elementy też nie były dla mnie "pewniakami", ale one przynajmniej nie udawały jak to są niezniszczalne i mocno umocowane w skale. 




Mimo, że całą drogę byłam przerażona i zmęczona, uważam ten odcinek trasy za rewelacyjny. No i zachwycałam się swoimi butami, których wodoodporność była niemal nieprawdopodobna (kończyła się dopiero na wysokości kostki, razem z butami)

To zły moment na uświadomienie sobie, że ma się lęk wysokości...
Dotarliśmy wreszcie do miejsca gdzie można było iść suchą stopą. Myślałam wtedy, że czeka nas tylko zejście na parking szeroką wygodną leśną ścieżką... Cóż, pomyliłam się. Nigdy więcej nie pójdę w góry bez mapy. Chce wiedzieć gdzie jestem i co mnie jeszcze czeka, a nie liczyć na to, że przewodnik nie uzna, że kilka trudniejszych podejść i jeszcze dwa razy dłuższa trasa nie jest warta wspomnienia. Ale i tak było świetnie.
"To tu zaczyna się ta cała rzeka?!"

Prosto! Nareszcie prosto!
Klastorisko (744 m), czyli miejsce gdzie jest schronisko i ruiny klasztoru było również naszym punktem "tu się najemy". Po raz kolejny zauważyłam, że w górach wszystko smakuje lepiej. Człowiek jest zbyt zmęczony i głodny, żeby grymasić. Tam też pojawiło się kolejne pytanie: dlaczego wszyscy biorą w góry gorzką czekoladę?
Jak już wspomniałam były tam ruiny klasztoru. Nie zrobiłam im zdjęć co dobitnie świadczy o tym, że byłam zmęczona. Ciekawe jest to, że był tam kiedyś nie tylko klasztor, ale też cała osada przyklasztorna, a nawet gród. 
Niestety, spokojny odpoczynek nie mógł trwać wiecznie i ruszyliśmy dalej. Trasa początkowo była sympatycznie łatwa, ale podstępnie skradały się ku nam trudniejsze podejścia. I zejścia. A potem jeszcze kilka podejść i zejść. Po drodze był też jeden porządny kamienny most i kilka podwieszanych mostów na których można było wchodzić tylko po 5 osób. W każdej piątce trafiał się żartowniś który musiał bujać mostem. Najgorszy był ostatni most, najwyższy i najdłuższy. Już z daleka było słychać, że tam jest bo skrzypiał gdy tylko ktoś przechodził.

Myślałam, że początek trasy był trudny, a metalowe podesty przerażające. W porównaniu z tym co było później były tylko niepokojące. Dalej czekały nas "stupacky" przymocowane do pionowej skały, bez szans stanięcia na czymś skalistym co w mojej wyobraźni nie odrywało się od skały i nie spadało daleko, daleko w dół, do rzeki. Rwącej rzeki. Na jednym odcinku trzeba było nawet się odchylić, trzymając łańcuchów, ponieważ wystawała tam skała na wysokości piersi. Brrry.

Ale poszłabym tam jeszcze raz. Po kilku dniach nie wydawało się to już tak straszne, a jak wyrobie kondycje po zimowej stagnacji (no i kilkuletnim lenistwie...) to będzie to już głównie przyjemne. W sumie nasza wycieczka trwała 8 godzin, od wejścia na szlak do zejścia do parkingu. Przeszliśmy w tym czasie 18 kilometrów. Nogi bolały mnie jeszcze przez trzy dni, ale było warto!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz