sobota, 7 listopada 2015

Gdziekolwiek, ale tylko w dobrym towarzystwie

Jestem beztalenciem językowym, grubaskiem bez kondycji, leniem i tchórzem. I co z tym zrobię? Cóż, wszystko co się da. Uczyłam się do chwili obecnej pięciu języków. Zaangażowanie i chęci były, ale dogadać się nie potrafię. Ruszyłabym się i zaczęła ćwiczyć, żeby zrzucić parę kilogramów, ale ten następny punkt... No i boje się nowych rzeczy, znajomości i sytuacji. Nienajlepsze cechy dla kogoś kto chce zwiedzić świat, albo przynajmniej jakiś jego kawałek. Dobra, nie robię wszystkiego. Ale próbuję i nie rezygnuję z marzeń o podróżach. A jak mimo wszystko to zrobić?
Zazwyczaj jadę z kimś. To nieźle motywuje i pomaga. Dogadać się łatwiej, jest ktoś kto zje część twoich ciasteczek (towarzystwo jest zbawienne dla wagi), poczeka na szlaku, lub przejdzie się nim kilka razy informując, że szczyt już blisko i w zasadzie niezły z niego widok, ktoś kto kopnie w zadek, może nie dosłownie... albo i dosłownie.  No i najważniejsze: ktoś przy kim można poczuć się odważniej. No bo co ja sama jedna zrobię? Zgubię się, zginę, przepadnę jak duży, niezbyt ruchliwy i umorusany czekoladą kamień w wodę. A tak to jakoś łatwiej.
Oczywiście samodzielna podróż skłania do pracy nad sobą, rozmyślań, lepszego odczuwania miejsca w którym się jest... Oczywiście. Podziwiam tych, którzy wyjeżdżają w jakieś obce strony zupełnie sami, czy choćby pakują plecak i idą w góry. Dla mnie to zbyt wiele trudności. Co prawda i tak zwykle idę sama, bo kto by tak na mnie czekał i wlókł się moim tempem, ale przynajmniej mam tę świadomość, że w pobliżu jest ktoś znajomy. I tak jest już lepiej. Nie muszę tej osoby znać kilka lat. Wystarczy kilka miesięcy, dokładny adres, pesel i drzewo genealogiczne do piątego pokolenia. No i zaświadczenie o niekaralności.
Skoro podróż samotna ma tyle zalet, to może i ta z kimś u boku również? No oczywiście! Ta druga osoba zawsze ma inne spojrzenie, podejście do podróży. To jest okazja, żeby lepiej poznać siebie, drugą osobę i całe otoczenie, ponieważ poznaje się je z dwóch perspektyw- ze swojej i towarzysza podróży. I można się nauczyć nowych rzeczy. Że mielonka nie zabija, że łapanie stopa nie jest balansowaniem na granicy śmierci i totalnej zagłady, że do spaghetti można dodać ryżu, że nie jest się na pustyni w samych slipkach i jest z czego zrobić chustę, bandaże i co tam jeszcze przyjdzie do głowy.

Jest się z kim wygłupiać. Jedna osoba jedząca zimną pizzę z menażki na rzeszowskim rynku wygląda głupio. Dwie też, ale wtedy wychodzi tylko pół głupoty na głowę.
Najlepsze wspomnienia mam z podróży z Tosią. Jest ich z resztą najwięcej. To z nią tworzę tego bloga (choć ona pisze trochę mniej [tylko odrobina wyrzutu w głosie, serio]) i z nią najczęściej jeżdżę. Zresztą nawet zdarzyło nam się współlokatorzyć. To ona i Basia (szerzej znana jako Quendai, która również prowadziła by tego bloga gdyby Blogger ją ogarniał) pokazały mi chatkę "Skalankę" pierwszą chatkę studencką, którą odwiedziłam. Nigdy bym nie nauczyła się numeru na GOPR bez nich!
Dlaczego o nich piszę? Znamy się dziesięć lat. To niemal pół życia dla dwudziastotrzylatek. A teraz dzieli nas 200 kilometrów i wspólne wyjazdy, a nawet wspólne wypady na herbatę czy układanie puzzli i jedzenie rosołu nie są tak łatwe. Ani cięcie drewna na opał piłą tarczową. W zasadzie są niemal niemożliwe z racji tak różnego trybu życia i obowiązków. I zmiany sposobu ogrzewania mieszkania. I kto mi powie z jakich kości składa się dłoń, albo poprawi ortografię mojej pocztówki?
Dzięki Dziewczyny!*
Na szczęście nie zostałam obecnie skazana na samotne wyjazdy. Zazwyczaj znajdzie się ktoś chętny na wspólny wyjazd. A jak nie to są jeszcze pobliskie atrakcje, na zobaczenie których mój wewnętrzny tchórz mi pozwoli. No i gubię się bardzo często, a to również stwarza okazję do poznawania nowych miejsc.

*Na pewno dziewczyny. Ich pesele kończą się na parzystą liczbę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz