poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Burger i kawa nas hali Lipowskiej

Co to był za weekend! Najpierw całonocna wyprawa do Katowic, spotkanie z Tosią i wyjazd do Rajczy, a potem targanie plecaka, burger, zabawa, slajdowiska, krótka drzemka, kawa, wschód słońca, dłuższa drzemka i znów powrót. Niby dwa dni, a wydarzeń mnóstwo!
Dla mnie zaczęło się to już o koło 23 kiedy czekałam na pociąg z Bochni do Krakowa. Musiałam dotrzeć do Katowic, gdzie miałam spotkać się z Tosią i razem dotrzeć do Rajczy. Całonocny wyjazd samochodem, pociągiem i PolskimBusem mogę podsumować tylko tak: dzięki Bogu, za całodobowy McDonald na dworcu i kawę!
W PKP uwielbiam stare składy, zwłaszcza kiedy jadą w kierunku Zwardonia, nie byłam więc zbyt szczęśliwa, gdy okazało się, że jedziemy jednym z tych nowych. Choć miało to i swoje dobre strony- podładowałam tablet i telefon, a nawet powerbank. W każdej sytuacji znajdzie się i powód do narzekania i do radości (patrz: "Pada deszcz! Będę przemoczona! Ale pięknie pachnie po deszczu...")

Dworzec w Rajczy

Jak cudownie było w końcu iść szlakiem! Nogi bolały niemal natychmiast, płuca groziły, że wybuchną i popsują piękny krajobraz, ale było to cudowne. Słońce przyjemnie grzało, szlak tylko trochę nam się gubił, a jagody, maliny i poziomki niemal same się zbierały i pokrzepiały nas. Niesamowita była widoczność. Jak żałowałam, że nie umiem robić zdjęć na których to widać! Ale co się udało uchwycić tym się z wami dzielę.

Owce! To białe to owce. Dużo owiec.

Nieźle widać, prawda?

Szczerze cieszyłam się z każdego widoku i każdej tabliczki na szlaku. W końcu to ogólnie przyjęty pretekst do zatrzymania się na chwilę. A tablice były bardzo ciekawe. Dotyczyły miejscowych roślin, tego gdzie rosną, jak lasy przejmują łąki, jak turyści przejmują trawy, oraz informacje o owcach.

"Oko w oko z owcą"

I dotarłyśmy! Pierwsze co zrobiłyśmy to oczywiście zadbanie o najedzenie się. No i w końcu miały być burgery, prawda? Nie zobaczycie ich na naszych zdjęciach. Wyszły na nich nieapetycznie, ale to nasza wina. Były zarówno w wyglądzie jak i zapachu tak apetyczne, że Tosia zaczęła jeść zanim zdążyłam powiedzieć "Jeszcze zdjęcie!". W końcu udało się zrobić zdjęcie, ale kto miałby głowę zastanawiać się czym różni się robienie zdjęć jedzeniu, od robienia zdjęć górom? No, my na pewno nie. Byłyśmy zbyt głodne, a one pachniały zbyt apetycznie...
Potem też nie było zbyt wiele czasu na zdjęcia. Trzeba było ustalić gdzie rozbić namiot, jak go rozbić i dlaczego nie iść spać od razu. Zmęczone bardziej wczesnym wstawaniem (lub nie wstawaniem tego dnia w ogóle) odpoczywałyśmy popijając Tymbarka i grając w "Czarne Historie". No i nie widziałyśmy się miesiąc, miałyśmiy więc pełno do obgadania. A potem się jeszcze bardziej rozleniwiłyśmy. Jak pamiętałam ze szkolnych W-F-ów najlepszym zajęciem jest patrzeniem jak inni się męczą. Nie ważne czy rozkładaniem namiotów, aerobikiem czy Krav-Magą. Każda forma aktywności, którą zajmowali się ludzie na Hali Lipowskiej, była dobra do obserwacji, dla mnie, człowieka, którego stopy ogłosiły niepodległość i odmówiły współpracy z resztą ciała. Kiedyś trzeba będzie zacząć się więcej ruszać...
Lubimy nie tylko same gdzieś wyjechać. Fantastyczne jest też czytanie, oglądanie i słuchanie o podróżach innych. Zwlokłam się więc z maty, żeby posłuchać o niesamowitych wyjazdach. Opowiedziane były z pasją ludzi, którzy przeżyli to, wyjechali bo tego chcieli i lubili, a przede wszystkim przedstawione nie jak nudny wykład, a barwnie i żywo. Ach, patrzyliśmy na zdjęcia, słuchaliśmy o napastliwych kozach, albo o "sportsmenie z Polski" i niemal udało nam się tam być. Slajdowisko było naprawdę dobrym pomysłem. Jak dla mnie poza burgerem mogłoby być tylko ono tak chętnie słuchałam. I nawet wygrałam chustę funkcyjną od firmy Viking za odpowiedź na pytania dotyczące slajdowiska. Niestety w dzikich tańcach przy ognisku nie brałyśmy już udziału. Dwa dni bez snu i perspektywa kolejnego, to jednak za wiele, postanowiłyśmy więc zdrzemnąć się kilka godzin. Nie było to łatwe, kiedy wszyscy wokół się bawili, ale dałyśmy radę.
Aż w końcu obudziły nas krzyki wzywające do wstania i zgodnego podreptania na Halę Rysianka gdzie mieliśmy oglądać wschód słońca. W schronisku dostałyśmy wrzątek, od organizatorów ciastka (od restauracji "orchidea" w Żywcu) i mogłyśmy pić kawę i oglądać wschód słońca.
Kawa i ciastka!


Pierwszy wschód słońca widziałam jesienią na Niemcowej. Całą noc nie spałam, żeby przypadkiem nie zasnąć. Był tajemniczy i spowity mgłą, słońce wstawało wtedy wraz z chmurami, a ja oglądałam go z ławeczki, na której przesiedziałam niemal całą noc, ogrzewana przez chatkowe koty. Był przepiękny.
Ten wschód słońca był bardziej tłoczny- w końcu była to spora impreza. Kawa, ciastka i ludzie wokół i słońce, które wstawało powoli i majestatycznie. To było wspaniałe! Wokół niebieskie góry, które wraz z początkiem dnia nabierały ciepła, przestrzeń która dawała wrażenie wielkości i małości równocześnie. Równoczesny gwar i cisza, kolory i ciemności.... I w tym wszystkim niedobra kawa, która jednak sprawiała, że wszystko inne stawało się jeszcze lepsze.
Mogłabym mieszkać na planecie Małego Księcia i tylko przestawiać krzesełko, żeby obserwować wschody i zachody. Nawet wyrywanie baobabów by mi nie przeszkadzało.

Ach! Mój drugi wschód słońca!

Po kolejnej krótkiej drzemce, złożyłyśmy namiot i zaczęłyśmy wracać. Zeszłyśmy do Milówki i pociągiem (wreszcie stary skład!) wróciłyśmy do Katowic. Tosia wróciła do Gliwic, a mnie czekał jeszcze długi powrót go Limanowej. Ponoć to powroty są najlepsze, ale chyba w podróżach najlepsze jest to, że się podróżuje.

Szczurek Leoś, Szczur Wędrowny pozdrawia z Beskidu Żywieckiego!

Całość zorganizowana była przez portal Turystyczno.pl. Początkowo byłam sceptyczna, ale przemogłam swoją niechęć i wszelkie obiekcje i kliknęłam na Facebooku- wezmę udział. I nie żałuje- było świetnie! Tutaj znajdziecie filmik z imprezy. Nas na nim nie ma, dzięki czemu przyjemnie się go ogląda ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz