Ja się pewnie właśnie bieszczadzę, ale ten wpis pójdzie do was automatycznie.
Miejscem, które odwiedzam najczęściej jest skansen w Nowym Sączu. Samo miasto znam kiepsko, a najważniejszą rzeczą którą o nim wiem jest to, że koło rynku są najlepsze lody na świecie. Przynajmniej z tych lodów z całego świata, które jadłam.
Ale skansen- w przeciągu czterech lat byłam w nim piętnaście razy, a dalej nie widziałam wszystkiego (gdzie jest ta osada cygańska! Nie mogę tam trafić!) . Jest to spowodowane tym, że skansen zajmuje duży teren, a ścieżka kluczy między drzewami i domami tak, że przejście trwa dłużej niż by mogło. I dobrze. Nie jest to tylko
wystawka, typowo muzealna ekspozycja, ale przeniesione z różnych miejscowości, prawdziwe domy z charakterem do których można zajrzeć, dotknąć i często powąchać. W czasie większych imprez zapala się nawet w piecach i piecze regionalne specjały. Dla osoby która nie chce tylko zrobić kilku zdjęć, ale również posłuchać opowieści przewodnika i obejrzeć wszystkie kąty, jeden dzień może nie wystarczyć na pełne obejrzenie wszystkiego co skansen ma do zaoferowania.
Poza skansenem znajduje się na tym terenie także Miasteczko Galicyjskie, o którym jeszcze kiedyś napisze.
Oczywiście, jako turysta świadomy i wybredny dostrzegam braki. Obsługa mogłaby być w regionalnych strojach, po zagrodzie mogłyby kręcić się zwierzęta- przynajmniej drób- a w sklepiku zamiast zapiekanek i frytek można byłoby sprzedawać chleb ze smalcem i kiszonym ogórkiem, czy choćby te nieszczęsne zakopiańskie oscypki. Ale kiedy jest zaplanowany jakiś festyn, zabawa czy inne wydarzenie, wtedy i te braki są nadganiane. Choć zwierząt dalej nie ma- ale to tylko moja fanaberia, technicznie byłoby to trudne do wykonania.
Zabudowania osadników niemieckich
Skrzynia malowana w regionalne wzory
Kurna chata- wnętrze
A to pułapka na myszy. Serio.
Plebania
Spichlerz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz